Część I
I
Historia, która chce wam opowiedzieć, zdarzyła się naprawdę. I choć momentami będzie się wydawać zupełnie nieprawdopodobna, wszystko jest w niej prawdziwe. Prawdziwe są dziewczynki, prawdziwi są chłopcy (choć tych występuje zdecydowanie mniej), prawdziwe są konie i nawet dorośli są prawdziwi, no może tylko troszkę mniej nudni niż w rzeczywistości. Jest to historia o tym, że w życiu można osiągnąć wszystko, co tylko się wymyśli. Nawet najmniej prawdopodobne staje się możliwe, jeśli wystarczająco często się o tym marzy i wystarczająco bardzo się tego pragnie.
Zacznijmy od Basi. Basia pragnienie miała tylko jedno, za to zupełnie niemożliwe do realizowania. Ona kochała, nie wiedzieć czemu, konie. W jej pokoju, jak u wszystkich dziewczynek kochających konie, były one wszechobecne, właściwie można powiedzieć, że były tam wyłącznie konie. Plakaty na ścianach, widokówki na szafkach, figurki na półkach, książki, obrazki, rysunki, słowem - absolutnie wszystko, co chociaż odrobinę przypominało konia albo miało z nim jakikolwiek związek. Brakowało tylko jednego, prawdziwego konia.
Miasteczko, w którym Basia mieszkała z mamą i dziadkami, było małe, brzydkie i potwornie nudne. Nigdy nie działo się tam nic ciekawego, no i przede wszystkim nie było koni. Może z wyjątkiem Maćka, mieszkającego dwie ulice dalej, ale Maciek nadawał się wyłącznie do głaskania, kiedy czekał na swojego pana, zaprzęgnięty do wozu pełnego węgla. Maciek bardzo lubił głaskanie i trawę, zrywaną z okolicznych trawników, ale kiedy jego pan wychodził z baru świstając batem i klnąc pod nosem, koń natychmiast kulił uszy i zaczynał trzepać głową. Robił się wtedy taki straszny, że lepiej było się odsunąć. Węglarz bardzo nie lubił dzieci, a Basi szczególnie, bo kiedyś zdobyła się na odwagę i zapytała, czy mogłaby Maćka wyczyścić.
- A pójdziesz ty cholero - krzyknął wtedy - jak ci się koń nie podobo, to se patrz gdzie indzij!
I świsnął batem bardziej niż zwykle, a Maciek bardziej niż zwykle skulił uszy. Basia odskoczyła na wszelki wypadek, nie mając pewności, czy przypadkiem bat jej nie dosięgnie. Nigdy więcej nie odważyła się zapytać o nic węglarza, jednak Maciek następnego dnia byt trochę bardziej czysty. Nadal więcej żółty niż biały, ale przynajmniej jego sierść nie była już tak posklejana. Pewnie węglarz sam go wyczyścił.
Nudne dni płynęły jeden za drugim. Basia poważnie zaczynała się już martwić, że nigdy nie uda jej się mieć prawdziwego konia. Powoli zbliżała się starość, bo przecież już dawno skończyła dziesięć lat, i dalej nic. Koleżanki, które kiedyś chętnie bawiły się „w konie", ", coraz rzadziej potrafiły zobaczyć konia w rowerze, nie mówiąc już o kijach od miotły, na których jeszcze tak niedawno galopowały po całej łące aż pod las. Basi zostawały już tylko marzenia. Kiedy wracała, sama ze szkoły, wyobrażała sobie zawsze, że jedzie na koniu jeszcze piękniejszym od Maćka. Czasem jechała stępem, czasem szaleńczym galopem. Któregoś dnia „szaleńczy galop" skończył się nawet upadkiem, tyle tylko, ze to nie Basia upadła, ale sąsiadka wracająca z zakupów, na którą dziewczynka wpadła, kiedy pełnym impetem wybiegała, a raczej „wyjeżdżała", zza rogu domu. Rozbito się mleko i chyba śmietana. Pani Podsiadłowa, leżąca na chodniku w kałuży mleka i machająca grubymi nogami, wyglądała tak śmiesznie, że nie udało się w żaden sposób zachować powagi. Niczego gorszego nie mogła Basia w tej sytuacji zrobić. Nie pomogło nawet zakrycie buzi ręką, bo śmiech przepływał przez te rękę jak woda. Wstrzymanie oddechu też niewiele zmieniło, śmiech uwięziony w środku kiwał bowiem Basią na wszystkie strony, chcąc za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz. Kiedy już prawie udało się go poskromić, Podsiadłowa zaczęła wstawać. Tego widoku nie wytrzymałby nawet święty. Basia usiłowała przepraszać, krztusząc się jednocześnie i chichotając. Podsiadłowa, zawsze czerwona, czerwieniała jeszcze bardziej, nie wiadomo, czy z wysiłku, czy z wściekłości. Bardziej prawdopodobne było jednak, że to wściekłość. Ryzyko utraty ucha w tak młodym wieku wydawało się więc zbyt poważne, by odważyć się na przebywanie w pobliżu rozwścieczonego potwora choćby sekundę dłużej. Basia zręcznie go ominęła, krzycząc tylko: „Przepraszam, naprawdę nie chciałam!". Dobrze wiedziała, że nie ujdzie jej to na sucho. Kiedy mama się dowie, zrobi z pewnością smutną minę, nie będzie nic mówić, a może nawet zapyta: „Basiu, dlaczego mi to robisz?". Takie pytanie jest zawsze największą karą, bo przecież Basia za nic nie chciałaby zrobić mamie żadnej przykrości. Przykrości robią się same i Basia nie ma na to nigdy żadnego wpływu. Tak jak dzisiaj. Skąd mogła wiedzieć, że za rogiem toczy się Podsiadłowa? Albo jak powiedzieć śmiechowi, żeby chwilę zaczekał?
Jedyną szansą złagodzenia odrobiny smutku w oczach mamy był porządek w pokoju. Basia bardzo lubi porządek, ale niestety bez wzajemności. Mama, wchodząc do pokoju Basi, mówi zawsze, że jej „ręce opadają" i zaczyna sprzątać. Niewiele to jednak pomaga, bo kiedy tylko wyjdzie, porządek znika nie wiadomo gdzie. Stąd przypuszczenia Basi, przeobrażające się powoli w pewność, że porządek jej nie lubi.
Czasami jednak zdarza się, że Basia sama sprząta i udaje jej się utrzymać porządek aż do przyjścia mamy. Dzieje się tak zwykle wtedy, kiedy czegoś bardzo, bardzo chce albo kiedy zapowiada się kolejne smutne popołudnie z powodu jakiegoś nieszczęścia, które wydarzyło się nie z jej winy, ale o które mama może mieć do niej żal. Dziewczynka stara się jednak nie nadużywać tej metody, wychodząc ze słusznego założenia, że stosowana zbyt często, przestanie być skuteczna.
Dzisiaj jednak powód do sprzątania był bardzo poważny. Pani Podsiadłowa bardzo nie lubiła Basi i często mówiła mamie, że Basia jest nieznośna, źle wychowana i że jeśli dziecko nie dostanie od czasu do czasu po dupie (naprawdę używała takich słów!), to nic dobrego z niego nie wyrośnie. Do tej pory mama nigdy Basi nie uderzyła, choć niekiedy dziewczynka wolałaby dostać lanie niż widzieć, ze mama jest smutna. Wpadła do domu jak burza. Krzyknęła tylko na schodach: ''Cześć babciu, nie jestem głodna, zjem później" i nie słuchając babcinej odpowiedzi, która była na pewno taka sama jak zawsze, popędziła do swojego pokoju. Rzuciła teczkę do kąta za drzwiami (tam mama zwykle nie zagląda) i zabrała się ostro do pracy. Papierki z cukierków, dwa ogryzki, skórka od banana i obierki z pomarańczy za lóżko (można by to wszystko wrzucić do kosza, ale tam niestety już nic się nie zmieści). Buty do szuflady - najbliższa jest ta z bielizną (mama, nie wiedzieć czemu, okropnie się złości, kiedy znajduje buty, szukając majek, ale dzisiaj chyba nie będzie tam zaglądać), resztę ubrań uda się jeszcze upchnąć w szafie, tylko trzeba przekręcić klucz, bo inaczej wszystko wysypie się z powrotem na podłogę. Najgorsze jest biurko. Wielką plamę po rozlanej wczoraj coli przykryła rozłożonym atlasem geograficznym, rozmazaną czekoladę książką do historii, zawartość temperówki do ołówków i inne drobne śmieci - łokciem za burko. Gotowe. Stanęła w drzwiach pokoju, spojrzała na swoje dzieło z zadowoleniem i zbiegła na dół. Plan byt prosty. Za chwilę wróci mama i powie: „Basiu, chodź na chwilę do swojego pokoju" (nigdy nie robiła wymówek przy kimś, nawet przy babci). Mama pójdzie pierwsza, wejdzie do pokoju, zobaczy wspaniały porządek, zrobi jej się przyjemnie, na chwile zaniemówi i wtedy Basia będzie mogła przedstawić swoją wersję wydarzeń. Mama będzie miała smutną minę, ale wesołe oczy. W takiej sytuacji też wystarczy zrobić smutną minę, spojrzeć na mamę i po cichu policzyć do trzech. Na trzy mama pierwsza wybuchnie śmiechem, zacznie się łaskotanie i wszystko wróci do normy.
Kończyła już drugie danie, kiedy przyszła mama. Basia wsadziła nos w talerz i czekała na pewne - jak zawsze w takiej sytuacji - zaproszenie do pokoju. Jednak nic takiego nie nastąpiło.
- Co tam w szkole? - mama pogłaskała ją po głowie i pocałowała w policzek
- coś się stało?
- Nie, wszystko w porządku - prawie krzyknęła Basia, uśmiechając się trochę do mamy, a trochę do myśli, że mama nie widziała się z Podsiadłową, wiec przeprawa, przynajmniej dzisiaj, ją ominie.
-To dobrze, kochanie, chodź na chwile do swojego pokoju. - Basia struchlała. Mama nigdy nie uśmiechała się do niej i nie mówiła , kochanie", kiedy miała jakieś pretensje. Czyżby zmieniła zasady i teraz będzie jeszcze bardziej smutna? Mama weszła do pokoju jak zwykle pierwsza i jak zwykle, kiedy zobaczyła porządek (co, jak wiemy, nie zdarzało się zbyt często), zrobiła zdziwioną minę. Wtedy należało wyznać grzechy i zrobić skruszoną minę. Co jednak robić, kiedy mama się uśmiecha? Lepiej się przyznać, czy na razie czekać? A może Podsiadłowa w ogóle nie przyjdzie ze skargą i całe to sprzątanie było zupełnie niepotrzebne?
- Chodź do mnie - powiedziała mama, sadzając Basie na kolanach - od tego półrocza przyszedł do siódmej klasy chłopiec, który opuszcza bardzo dużo lekcji i będę dawała mu korepetycje.
Mama uczyta matematyki i udzielała codziennie kilka godzin korepetycji. Basia miewała nawet o to żal do mamy, bo zwykle nie miała czasu, nawet żeby pójść na spacer. Nigdy jednak nie opowiadała o swoich uczniach, tym bardziej o takich z siódmej, bo przecież Basia była w czwartej, a powinna być w trzeciej, i tacy z siódmej niespecjalnie ją interesowali.
- Nie zapytasz, dlaczego ci o tym mówię? - mama przekręciła głowę w charakterystyczny sposób, który zawsze zwiastował jakąś sensacyjną wiadomość.
- Jadę tam jutro, możesz pojechać ze mną.
- Gdzie? - Basia była zawsze dobra z matematyki i w ogóle ze wszystkiego, ale żeby uczyć takich z siódmej, to chyba jeszcze nie.
- Chłopiec, do którego jutro jadę, opuszcza dużo lekcji, bo startuje bardzo często w zawodach. Chcesz wiedzieć w ja-kich?
- No - odpowiedziała Basia, ale tylko po to, żeby nie zrobić mamie przykrości, bo co mógł ją obchodzić jakiś piłkarz albo biegacz - i to do tego z siódmej? Chyba, że...
- W jeździeckich, córeczko - dokończyła mama.